wtorek, 8 marca 2016

Pierwsze starty kontrolne



W lutym pobiegłem dwa zaplanowane starty kontrolne. Zmierzyłem się z dystansami 10km i 30km. Oba z pełnego treningu, oba w tym samym miejscu (wały nad Odrą za Stadionem Olimpijskim we Wrocławiu), oba wygrane, ale też oba z kompletnie różnym samopoczuciem. Podczas pierwszego, krótszego plan był zobaczyć jak mocno potrafię biec. Drugi natomiast to sprawdzian jak czuję się podczas tempa maratońskiego.


13. lutego pobiegłem na 10km w Zimowym Biegu Piasta. Zgłoszonych było przynajmniej dwóch rywali na zbliżonym poziomie. Nastawiałem się więc na mocną walkę, ostre przewentylowanie i bardzo wysokie tętno. Niestety żaden z nich na starcie się nie pojawił i z mocnego ścigania zrobił się samotny trening tempowy. Do przebiegnięcia były 2 pętle ze zmienną nawierzchnią. Połowa okrążenia po betonowej kostce na wale, druga połowa to powrót obok tego samego wału szutrową drogą.

Od 1km biegłem już samotnie. Na treningach rzadko zbliżam się w ogóle do tętna swojego progu mleczanowego (160ud/min), tutaj miałem nadzieję pobiegać nawet mocniej.
Jak widać na wykresie ten plan nie wypalił. Biegnąc samotnie nie byłem w stanie zmusić się do szybszego biegu. Na nieatestowanej i zmierzonej mniej więcej trasie nabiegałem 34:23. Czas słaby, wg Garmina biegłem po 3:22/km, to już brzmi lepiej patrząc na średnie tętno, które wyniosło 158.


Ani wynik ani tętno nie oddaje niestety mojego samopoczucia podczas tego biegu. Cierpiałem prawie cały dystans. Biegło mi się ciężko zarówno mięśniowo jak i oddechowo. W gardle czułem jakbym miał wielką gulę, miałem problem z odpowiednią wentylacją. Momentami czułem jakbym się dusił. Nogi od początku odmawiały biegnięcia szybciej, nie byłem w stanie nic więcej z nich wydusić. Jednak wiem, że takie odczucia potrafią być nieprawdziwe. Zabrakło adrenaliny, biegłem w trybie treningowym. Szkoda, że nie miałem możliwości pobiegnięcia dzisiaj z kimś mocniejszym, kogo mógłbym chociaż przez część wyścigu przytrzymać. Może wówczas mój opis wyglądałby trochę inaczej.


Samopoczucie z tego startu oczywiście można wytłumaczyć, że tak właśnie powinno być, że bez adrenaliny pewnego poziomu z mojego treningu nie przeskoczę. W końcu nie trenuję w ogóle adaptacji do zakwaszenia, a powyżej tętna 160 zaczyna się w moim organiźmie kumulować kwas mlekowy. Pobiegłem bardzo dobry trening tempowy, trening którego wychodząc rano z domu na wały jednak sam bym nie zrobił. Świadomość, że gdzieś tam kawałek za mną ktoś biegnie i jeśli zwolnię to mnie dogoni i przegoni pozwalała mi biec w tym właśnie tempie. Maksymalnym tempie kiedy kwas mlekowy w przeważającej części jeszcze jest utylizowany.


Nie przejąłem się więc mocno tym startem. Właściwie to chyba nawet lepiej, że nie miałem nikogo kto by mnie 'przeciągnął' na drugą stronę progu mleczanowego. To był bieg kontrolny, test tego w jakim jestem miejscu. I jako taki pięknie pokazał moje możliwości tlenowe, te które podczas maratonu są najważniejsze. Wyszło, że mogę biec 10km na tętnie 160 po 3:22/km. Gdybym szykował się do dychy, to miałbym super fundament do podbicia formy. Wystarczy ok.4 tygodni pobiegania interwałów ponad progiem i mógłbym 10km biegać znacznie poniżej 33min.



Dwa tygodnie później pobiegłem Wrocławską Trzydziestkę. Również rozgrywana w tym samym miejscu, z tym że trasa wiedzie drogą szutrową pod wałami po obu stronach Odry, pętla ma 6km i przebiega przez mosty Jagielońskie i most Szczytnicki.
Tym razem nie liczyłem na walkę z rywalami, podchodziłem do tego startu całkowicie jako długiego wybiegania. Miałem zaplanowane swoje tempo. Chciałem biec jak najbliżej tempa maratońskiego, czyli 3:30-3:35/km. Jak długo dam radę, żeby móc ocenić jak dużo jeszcze mi brakuje do utrzymania w tym tempie całego maratonu. Dzień wcześniej byłem na treningu w Sobótce. Przebiegłem ze znajomym trasę Półmaratonu Ślężańskiego, wyszły nam 22km po 4:18/km, bez spinania i całą drogę rozmawiając.

 Do trzeciego kilometra miałem Dawida Stefańskiego na plecach, później do końca już biegłem samotnie. Każde z pięciu okrążeń wychodziło szybciej od poprzedniego, zrobiłem całkiem niezły negative split. Nie był on do końca zaplanowany, ale wynikał z samopoczucia podczas biegu.

Źródło: DataSport (czerwony słupek to średnie tempo całego biegu)

Od początku biegło mi się bardzo dobrze. Kompletnie nie czułem trudów tego biegu. Kilometry wchodziły nawet nie wiedziałem kiedy. Tętno trzymało się sporo poniżej progu mleczanowego, co pozwala myśleć o nawet trochę szybszym biegu pod koniec kwietnia.
Na ostatnim okrążeniu postanowiłem podkręcić tempo na tyle, żeby dojść do tętna 160, a nawet je przekroczyć. Dzięki temu ostatnie 6km przebiegłem ze średnim tempem 3:25/km, niewiele niższym niż dwa tygodnie wcześniej w tym samym miejscu dyszkę. Nie czułem już  jednak zapasu, czułem, że szybciej nie dam rady biec. Czyli znowu doszedłem do 160 i na tym skończyło się przyspieszanie. Jednak wejście wyżej podczas maratonu oznacza rabunkową gospodarkę węglowodanami, marnowanie dużej ich ilości na procesy beztlenowe, a także kumulowanie mleczanu w organiźmie. Uważam, że dobrze mieć taką właśnie granicę, barierę poza którą ciężko wyjść.

Pod koniec czułem lekkie zmęczenie mechaniczne. Gdzieś mnie coś pobolewało w biodrze, jednym czy drugim mięśniu. Odczucia cały czas się zmieniały, jedno miejsce nie doskwierało dłużej niż kilka minut. Do mety dotarłem z bardzo dużym zapasem sił. Wrażenie miałem, że na pewno jeszcze jedną 6km pętlę bym bez zwalniania dał radę przebiec.
Biegłem bez picia i jedzenia, zjadając rano na 2h przed biegiem banana. Na mecie nie byłem w ogóle spragniony. Zjadłem i napiłem się dopiero w domu po kąpieli.

Całe 30km przebiegłem w czasie 1:45:16. Trasa również nie była atestowana, zmierzona mniej więcej. Wg Garmina przebiegłem ją ze średnim tempem 3:32/km i tętnem 153. Tak dobrego wyniku nie spodziewałem się, nie myślałem, że całość pobiegnę tempem maratońskim, przy tak dobrym samopoczuciu i niskim tętnie. Mam nadzieję, że w kwietniu na maratonie będzie lepiej, dużo lepiej :)

Tuż po przebiegnięciu mety i nałożeniu bluzy


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz