wtorek, 26 kwietnia 2016

Orlen Warsaw Marathon 2016



W tym roku Orlen Maraton  nie rozpieszczał warunkami. Było mokro, zimno i mocno wiało. Mimo wszystko udało się poprawić życiówkę. To już trzeci dystans, na którym się poprawiłem w tym roku. Od niedzieli moim najlepszym wynikiem w maratonie jest 2:28:46 brutto (2:28:43 netto). 
To był mój trzeci maraton przebiegnięty poniżej granicy 2:30. Dwa ostatnie zostawiały rezerwę na sporo lepsze czasy, gdyż ten był biegany przy silnym wietrze, a poprzedni w Nowym Jorku na kiepskiej trasie, ale też i przy dosyć wietrznej pogodzie.
Nigdy jeszcze przed żadnym startem nie czułem tak dużego stresu jak teraz. Materiał zamieszczony na portalu Bieganie.pl spowodował, że mocno zależało mi żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Z jednej strony zwiększyło to moją motywację, ale z drugiej spowodowało podczas ostatnich dni miękkie nogi i momenty zwątpienia.

Do Warszawy pojechaliśmy rodzinnie z dziećmi w sobotę. Nocowaliśmy w mieszkaniu kolegi, który pojechał na maraton do Dusseldorfu :) Podczas rozruchu w Łazienkach czułem mocny ból w pośladkach oraz ogólne zmęczenie. Pojawiła się nawet myśl o wycofaniu się ze startu.

Wieczorem przygotowałem sprzęt i wszystko co było potrzebne do startu i położyłem się spać.

Spałem niewiele i kiepsko. Jak z resztą kilka ostatnich nocy. Obudziłem się sam na długo przed budzikiem. Zjadłem banana, małą kromkę z żółtym serem i wypiłem kawę. Przebrałem się w dresy, wziąłem plecaczek z żelami i innymi potrzebnymi rzeczami i potruchtałem kilkaset metrów na Rondo de Gaulle'a. Tam wskoczyłem do autobusu i dojechałem do Stadionu.
Na miejscu oddałem dresy i plecaczek do depozytu. Opatulony w worek foliowy z żelami w rękach poszedłem na krótką rozgrzewkę.

Po starcie moje tempo przypasowało do grupy, w której biegła Agnieszka Gortel-Maciuk. Biegłem z nimi przez około 5km, jednak oceniając kierunek i siłę wiatru stwierdziłem, że tempo jest za niskie żeby myśleć o biegu w granicach 2:27-2:29. Jeśli nic się nagle nie zmieni to pierwsza połowa dystansu będzie między budynkami z wiatrem, a druga częściowo przez pola pod mocny i lodowato zimny wiatr. Biegnięcie w takich warunkach negative splita nie było wg mnie dobrym pomysłem. Jeszcze przed startem oceniałem, że przy takim samy wysiłku włożonym w obie połówki druga będzie około nawet minuty słabsza. Trzeba było wykorzystać wiatr w plecy i nadrobić pół minuty żeby móc drugie pół minuty później stracić. Tym czasem grupa biegła w tempie na 2:31 i zwalniała. Przed nami kilkadziesiąt metrów biegła kolejna grupka, z zawodniczkami z Etiopii. Postanowiłem przyspieszyć i dokleić do nich. Około 9km to się udało.
8. km
Na 10km wziąłem pierwszy żel. Właściwie to był drugi, bo pierwszy wziąłem przed startem, już stojąc w strefie. Na trasę zabrałem ze sobą cztery, dwa do kieszonki w spodenkach i po jednym do każdej ręki. Następne zjadałem kolejno na 18, 26 i 35km. Od kilku lat stosuję żele Vitarade czerwone:
W składzie oprócz węglowodanów mają także aminokwasy BCAA. Niby podpisane są jako Recovery, jednak mi bardzo pasują podczas mocnego biegu. Są płynne i nie są zamulająco słodkie. To pozwala łyknąć je bez popijania. Saszetka zawiera jeden duży łyk. Ja testowałem je wiele razy i mam do nich pełne zaufanie. Oczywiście odradzam eksperymentowanie z niesprawdzonymi żelami. Szczególnie takimi jak te, zawierającymi białko. Trzeba je wypróbować wcześniej, nie tylko podczas długiego wybiegania, ale także mocniejszych i szybszych treningów.

Do półmetka biegło mi się dobrze, okazało się, że wszystkie bóle mięśniowe z soboty to był stres i nerwy :) Ponieważ zależało mi na biegu na wynik prowadziłem grupę z Etiopkami w tempie mi pasującym. Półmetek osiągnęliśmy w 1:13:41.
Dalej zbieg ul. Podgrzybków i niestety ustawiliśmy się pod wiatr. Od tego miejsca do 41km wiało w twarz. Wtedy zaczął się ciężki bieg. Ok 27km zaczynałem mieć już mocno dosyć. Mimo walki i myślenia o utrzymaniu tempa wciąż zwalniałem. Kolejne kilometry wychodziły coraz wolniej. W pewnym momencie z grupy wyskoczył Zbyszek Kalinowski ze sporym zapasem sił, krzyknął do mnie 'dawaj lecimy dalej', wyszedł do przodu i zasłonił mnie od wiatru. Wróciliśmy do tempa ok. 3:30/km. Ja zacząłem odpoczywać, 2km za Zbyszkiem pozwoliło mi prawie całkowicie dojść do siebie. Poczułem się na tyle dobrze, że wróciłem na prowadzenie. Później do 35km zrobiliśmy jeszcze jedną zmianę ze Zbyszkiem. Za nami wciąż krok w krok chowały się dziewczyny z Etiopii.
Na 36km zacząłem czuć ból w prawej dwójce, niestety oznaka zbliżającego się skurczu. Zacząłem oszczędzać prawą nogę, musiałem trochę zwolnić. Szukałem też trochę innych ruchów nogą, próbowałem ją mocniej wyciągać do tyłu, żeby rozciągać mięsień. Dzięki temu do samej mety czułem zbliżający się mocny skurcz, ale złapał mnie dopiero na stole do masażu :)

Na 38km obejrzałem się za siebie pierwszy raz na trasie, żeby ocenić jak wygląda sytuacja. Tuż za mną (zresztą co chwilę kopiąc mnie po stopach) biegła już tylko jedna dziewczyna. Reszta razem ze Zbyszkiem miała już lekką, powiększającą się stratę.
Od momentu jak na 9km dogoniłem grupę, 10-15sek przede mną biegł Marcin Kęsy. Wciąż wydawało mi się, że spokojnym biegiem dojdziemy do niego i dalej będzie się biegło łatwiej. Tym czasem na 38km ta odległość wciąż była taka sama. Marcin zaczął łapać się za bok, wyglądało, że ma kolkę. Zaczął się także oglądać. Pewnie gdyby nie zagrożenie skurczem to bym do niego doskoczył, a tak dystans wciąż się nie zmieniał.

Kiedy minęliśmy 40km na moście Świętokrzyskim i skręciliśmy w stronę Stadionu Narodowego znowu ustawiliśmy się z wiatrem. Wtedy Sichala Kumeshi wyskoczyła mi zza pleców i ruszyła do przodu. Gdyby nie moja dwójka to bym się nie dał, no ale niestety musiałem się tylko ograniczyć do podążania za nią :)
800m do mety
Na mecie byłem 16. w Open, i pierwszy w kategorii M-40. Sichala, która finishowała 4 sek przede mną na mecie podziękowała mi za rozprowadzenie jej biegu


Byłem bardzo zmęczony i bardzo zadowolony z wyniku. Przed biegiem 2:28:46 brałbym w ciemno, brałbym właściwie każdy wynik lepszy od życiówki. Jednak kiedy emocje opadły zaczęły się pytania co by było gdyby. Gdyby nie wiatr, albo gdybym zrobił po drodze mały zryw i doszedł Marcina. Kto wie jakbyśmy razem współpracując pobiegli te 18km pod wiatr.

Wykres tętna pokazuje (oprócz początku kiedy pasek był słabo zwilżony), że całość oprócz końcowych kilkuset metrów przebiegłem w II zakresie poniżej progu mleczanowego. Z tego wynika, że wydolnościowo nie był to zbyt mocno wymagający dla mnie bieg. Wciąż moim słabym ogniwem jest przygotowanie mięśniowe. Będę nad tym pracował, szczegóły napiszę w osobny wpisie dotyczącym ostatnich dwóch tygodni przygotowań do Orlen Maratonu. Teksty będą trochę niechronologicznie, ale kilka rzeczy się złożyło na taką właśnie kolejność publikacji.

Na koniec moje międzyczasy:
oraz zdjęcie z najwierniejszymi moimi kibicami:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz